top of page

Niemiecki porządek, Koreański spokój. Mix kultur, pokrewieństwo dusz.

I po co to wszystko? Żeby lepić garnki?!

Pomysł na własną manufakturę zrodził się w mojej głowie w 2010 roku w czasie praktyk w manufakturze w Niemczech w Keramische Werkstatt Margaretenhöhe w Essen.


Nie dlatego, że lubię tą technikę i materiał, a dlatego, że zobaczyłam jaki wpływ na moje życie i dzień mają naczynia wytwarzane przez człowieka jego rękami.

Praktyki w Niemczech były niezwykłe pod wieloma względami.

Były one nagrodą za przepracowany semestr dla dwóch wybranych studentów. Pokazano nam tę marchewkę na samym początku zajęć, a był to drugi rok studiów i początek nauki toczenia na kole garncarskim.

Nauka tej techniki była od wielu lat moim marzeniem. Jeszcze w liceum obiecano nam że pojedziemy gdzieś w góry, uczyć się od ludowego garncarza, co nigdy nie doszło do skutku (może to i dobrze bo mogło by mnie to zniechęcić).

Jak można się domyślić zrobiłam wszystko, co w mojej mocy by zostać wybrańcem. Ta nagroda oznaczała również, że będę mogła kontynuować naukę w pracowni Koła Garncarskiego, prowadzonej przez prof. Katarzynę Koczyńską-Kielan, jej asystentkę Bożenę Sacharczuk i mistrza zawodu Lerego Papidze. Roczny

kurs przechodził cały rocznik, ale jako pracownia wiodąca była dla nielicznych. (poniżej praca semestralna z 2010 roku)


Do Niemiec pojechałam z koleżanką z którą chodziła do liceum. Nie bardzo się lubiłyśmy , nie pasowało mi jej artystyczne podejście, nieład i brak precyzji. Jak się później okazało wspólna podróż zrodziła przyjaźń.

Podróż była prosta. Wszystko było zorganizowane i z góry zaplanowane (niestety nie mam wiele zdjęć, po 12 latach ciężko znaleźć płyty, na których mogły być nagrane).

Mieszkałyśmy na terenie manufaktury w jednym z pomieszczeń, w której mieścił się magazyn gotowych wyrobów, a jego część była sklepem, miejscem eksponowania produkowanego asortymentu.

Wokół łóżka, w drodze do łazienki, a nawet w łazience wszędzie były naczynia.

Po za tym że spałam wśród talerzy, misek, filiżanek i kubków. Mogłam też z nich korzystać, ponieważ znajdowały się one oczywiście w kuchni.

Dla klarowności nie był to obóz pracy. Miałyśmy normalne łóżko, toaletę i prysznic, kuchnię oraz pralnię, ogród i całą pracownię do późnych godzin nocnych, tylko dla siebie. Z czego bardzo chętnie korzystałyśmy.

W manufakturze tej był rytuał wspólnego jedzenia posiłków. Jedliśmy wspólnie śniadanie oraz obiad. Raz w tygodniu przygotowywany był on przez jednego z pracowników.

Kadra była międzynarodowa. Pracownię prowadziła Koreanka Young-Jae Lee, głównym garncarzem był Niemiec, Polka i Japonka, a procesem szkliwienia i talerzami zajmowała się Rosjanka.

Dzień praktyk zaczynałyśmy od pracy w ogrodzie. Na początku wydawało mi się to dziwne. Nie po to przyjechałam, żeby pielęgnować ogród, chociaż bardzo lubię prace ogrodnicze. Bez protestów jednak robiłyśmy to, co nam kazano. A miało to głębszy sens. Przypomnę, że pracownię prowadziła Koreanka!

Za motywacje tego podejścia powinno wystarczyć więc jedno słowo - ZEN.

Ogromny zapał do pracy, chęć nauczenia się jak najwięcej okazały się nie być sprzymierzeńcem w pracy z toczeniem. Nadmierna ambicja, nerwowość rodząca się z niepowodzeń, gwałtowne ruchy i nie równy oddech. Umysł skupiony na jednym celu. Skupiony tak mocno, że nie przyjmował lekcji jakie przynoszą porażki.

Praca w ogrodzie miała pomóc w pozbyciu się nadmiernej energii, by lekko zmęczonym, łapiąc głębszy oddech już spokojnie usiąść do toczka i cieszyć się z tej relaksującej pracy. Dlatego tez najlepiej pracowało nam się po południu. Kiedy byłyśmy same. Po całym dniu nie było już w nas nerwowości rodzącej się z „chcę tak bardzo, tak bardzo się staram a nie wychodzi”. Nauka toczenia na kole wymaga czasu, pokory i bardzo, bardzo wielu prób i błędów.


Nasza nauka nie polegała na tym, iż nauczyciel patrzył nam na ręce. Miałyśmy zadany kształt, określone wymiary i wagę gliny. Toczyłyśmy ile nam się uda każdego dnia, a następnego wspólnie przecinałyśmy na pół by zobaczyć jak wygląda ścianka, gdzie zostało za dużo gliny, a przez to naczynie nie osiągnęło wymaganej wysokości.

Nauczyłam się, że nie można mieć sentymentów jeśli chce się czegoś nauczyć. Pomogła mi świadomość, że nie będę mogła zabrać wszystkiego co zrobię.



Toczyłam więc, przecinałam, doklejałam po 4 uszka do kubka. Wszystko by nauczyć się jak najwięcej.

Pani Lee nie poświęcała nam zbyt wiele swojej uwagi, a pochwały słyszałyśmy przekazywane przez jej pracowników. Ceniła sobie spokój. Zdarzały się dni, kiedy sama pracowała i mogłyśmy ją podglądać. Ponad wszystko ceniła porządek i posłuszeństwo. Na początku jej postępowanie wydawało mi się tyranią, nie mogłam zrozumieć, jak znoszą takie twarde traktowanie. Kiedy przyszło do wyjazdu, dała bym jednak wiele, by móc tam zostać i pracować.

Po latach zrozumiałam, że ja sama jestem bardzo podobna do pani Lee. Jesteśmy spod jednego chińskiego znaku Smoka, a to dla wtajemniczonych bardzo wiele znaczy.


Kiedy podęłam decyzję o byciu garncarzem, zmieniło się nie tylko moje życie, ale też życie wszystkich, którzy kupią ode mnie naczynia.

Ponieważ podczas toczenia, na naczynie przelewana jest energia garncarza, jego intencje i ambicje. Używając ręcznie robionych naczyń, poczułam to na własnej skórze. Zmienił się mój sposób postrzegania posiłku, czy nawet zwykłej kawy. Proste studenckie "parówki" nabrały zupełnie innej jakości.

Ponieważ moja druga miłością jest gotowanie i dzielenie się przyjemnością jedzenia, zależy mi by towarzyszyły temu również piękne naczynia, bo każda chwila może być wyjątkowa, a z życia czerpać trzeba garściami!





Search By Tags

bottom of page